piątek, 1 października 2010

PseudoFelieton - Barwne zakupy


Typowa kobieta potrafi cały dzień spędzić w ramionach sklepów, biegając, przymierzając, zdejmując i ubierając. Według tego stereotypu nie jestem kobietą ani typową ani prawdziwą. Zakupów nie znoszę! Możliwe, że jest to wina moich rozmiarów, które nijak nie pasują do typowych, czy nawet ogólnie przyjętych za odpowiednie w konkretnym wieku. Stąd brak ciepłych uczuć z mojej strony do sklepów, ciuchów i rajdów między wieszakami…

W moim kalendarzu jednak pojawił się zapis wielki i kolorowy: wesele. Nie, nie z powodu radości te kolory i rozmiary – rzecz w tym, by nie zapomnieć o nim, a to mi się mogło przydarzyć… Coraz mniej kartek dzieliło mnie od tego przeklętego – z powodu braku kiecki – wydarzenia. Z racji umykającego czasu mój mężczyzna postanowił wziąć sprawy w swoje ręce. Nie, żeby on uwielbiał zakupy, ale jako Jego Kobieta miałam olśniewać. Mnie na samą myśl o olśniewaniu łzy napływały do oczu, gdyż wiązało się to z kreacją, butami, torebką, fryzurą i makijażem.

Nie będę tu przybliżać mojej ulubionej fryzury – coś między roztarganą miotłą a drzewem, w które pieprznął piorun, makijażu – korektor, odrobina pudru i tusz, a i to z wielkim bólem, nie mówiąc już o wygodnych butach, których w rozmiarze 35 na szpilce kupić się po prostu nie dało!

Ale z racji tego, że mój mężczyzna nie posiadał garnituru, w którym mógłby towarzyszyć swej olśniewającej wybrance – że niby mnie – musiałam na zakupy jechać. Szwagierka wybrała się z nami na poszukiwania sukienki… z nią miało mi być raźniej. Nawet się cieszyłam, do momentu kiedy wpadła jak burza do pierwszego sklepu i nie ominęła żadnego z kolejnych, dotykając chyba każdego wieszaka.

Spacer po centrum handlowym trwał ponad trzy godziny. Garnituru jak nie było tak nie ma… Sukienki też. Szwagierka w drodze powrotnej – a wracaliśmy po śladach – odwiedzała kolejny raz te same sklepy (ratunku!). W końcu pojawił się ostatni sklep na trasie, oczywiście usłyszeliśmy „jeszcze tylko tutaj wejdę” , a ja o mały włos nie rzuciłam się z pazurami na pierwszą lepszą osobę, nie zaczęłam też wrzeszczeć, ani nie położyłam się na posadzce uderzając w nią piąstkami… Co oczywiście uznałam za wielki sukces stwierdzając, że do drzwi wyjściowych jest tak blisko, że jeszcze to zniosę, więc podreptałam za Szwagierką.

Znalazłam ją stojącą przy sukience, gdy zastanawiała się właśnie czy ją przymierzyć, czy może nie… Policzyłam do dziesięciu. Strach mnie obleciał, że zanim ona podejmie decyzję ja zapuszczę korzenie albo, co gorsza, gdy dojdziemy do samochodu ona postanowi się jednak wrócić. Złapałam kieckę w odpowiednim rozmiarze i popchnęłam ją w kierunku przymierzalni. Wlazła, poszamotała się, krzyknęła, że wygląda jak Alicja z Krainy Oz – pokiełbasiły jej się bajki, ale nie chciało mi się przedłużać tej chwili pod przymierzalnią. W kiecce rzeczywiście prezentowała się średnio, więc zaczęła się z niej wydostawać krzycząc do nas, że ona to by jednak chciała” taką prostą, czarną, ołówkową sukienkę”…

Kiwnęłam głową ze zrozumieniem, czego nie mogła zauważyć, ale Mój Mężczyzna Bez Garnituru nachylił się do mnie mówiąc: „Ołówkowa to chyba taka szara raczej…?!”

Warto było pomęczyć się na tych zakupach dla nowej definicji ołówkowej sukienki…
Z nową anegdotą pojawiłam się u rodziców na niedzielnym obiedzie. Opowiedziałam wydarzenie rodzicom licząc na zrozumienie i nie przeliczyłam się. Tata oburzony stwierdził: „Jak to szara?! Ołówkowa to taka chyba grafitowa…”

Cóż… może rzeczywiście niech faceci ograniczają swoje barwne zdolności do szesnastu kolorów… dla dobra narodu.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

miło, że zostawiasz swój ślad...